Ciało leżało, a zgromadzeni wokół obrzucali się podejrzeniami, wyzwiskami i resztkami nieświeżych porcji. Bezwładny dotąd korpus smoka drgnął.
- Zaiste, karczemne zachowanie - chciał mruknąć TrzyKawki, ale głos nie opuścił ściśniętej krtani. Podniósł obolały łeb i przez okno zobaczył odświętnie wystrojone Pelagie dosiadające znajome mu rumaki. Zaraz ... dwie Pelagie? Potrząsnął głową, co okazało się poważnym błędem. Gdy już świat przestał wirować, a niestrawione piwo zdołało w całości porzucić dotychczasową lokalizację, spojrzał za okno ponownie.
Oczywiście! Pelagia była tylko jedna. Z pewnym zaskoczeniem dostrzegł jednak, iż towarzyszyły jej postacie dwóch skośnookich złodziejaszków, którzy właśnie wiernopoddańczo wręczali jej zrabowane zwłokom (jak przypuszczali) kosztowności. Widok ich żółtych twarzy wstrząsnął nim, przywodząc na myśl stan jego skatowanej wątroby i ponownie opuścił pysk ku zanieczyszczonej podlodze.
- Ciekawe kto teraz się na niej posliźnie - mruknął (tym razem już skutecznie), znajdując się jeszcze w dość filozoficznym nastroju.
Wydał swoim półkulom mózgowym dyspozycję przypomnienia wydarzeń dnia minionego, te jednak, skarżąc się na swoją obecną kondycję, stawiały bierny opór. Opuścił powieki, skrywając za nimi podobne niezapominajkom w spirytusie tęczówki. Pamiętał.
Pamiętał gwar karczmy, niechętne twarze obcych, zazdroszczących mu stylu życia, zawistne, ukradkowe spojrzenia na pełen kosztowności mieszek, do którego doszedł własną, ciężką i niebezpieczną pracą. Pamiętał docinki, prowokacyjne zachowanie, delikatne muskanie niecierpliwych palców rabusiów. Palców, których - będąc osobą wrażliwą na cierpienia innych - nie połamał.
Pamiętał, gdy jakaś olbrzymiej tuszy kobieta, w uwalanych gnojem i słomą butach z hukiem przysiadła obok na ławie, a z kieszeni wystawal jej worek pełen novigradzkich koron. Nie wziął ich, pomimo jej nieuwagi, to było poniżej jego godności.
Przypomniał sobie krótką sprzeczkę, po której baba zamachnęła się, stanowiącym narzędzie jej codziennej pracy, kijem od szczotki. Zrobiła to na tyle niezdarnie, że nawet nie wysiłił się na paradę tylko zrobił ...
... taaaak, zręczny piruet, wskutek śliskiej podłogi stał się karkołomną ewolucją, mogącą postronnym obserwatorom wydać się niedokończonym kopniakiem z półobrotu. Albo poczwórnym tullupem ze złym lądowaniem. Ewentualnie końcówką felernego skoku krasnoluda Hannawalda.
Uderzająca go wtedy w czaszkę końcówka miotły była kroplą, która przelała czarę goryczy jego udręczonej świadomości i zapadł w niebyt.
                                                                          
    ...
- Ciekawe kto rozlał tę wodę ... - warknął półpaszczą.
W głowie mu huczało, a wyschnięte gardło domagało się zwilżenia. Hałas panujący w spelunie tylko pogarszał sytuację. Wstał, podszedł do baru, odwrócił ku sali i znacząco spojrzał na zebranych. Szmer rozmów ucichł, a goście zaczęli się powoli wymykać. TrzyKawki spojrzał z powątpiewaniem na końcówkę dystrybutora i popełzł za bar. Jednym ruchem łapy podniósł beczkę rivskiego i przechylił ku spieczonemu pyskowi. Po paru sekundach ze zdziwieniem potrząsnał pustym naczyniem.
- To się da naprawić - uśmiechnął się, obejmując spojrzeniem właściciela zgromadzone w izbie dobra, zawierające, jak glosiły etykiety, pewną ilość etanolu.
                                                                                 
 ...
Nad ranem drzwi karczmy zaskrzypiały. Zza lekko napuchniętego brzucha smoczyska ewentualny ciekawski mógłby zobaczyć stertę pustych naczyń najróżniejszego autoramentu. I kij.
TrzyKawki trenował.
Chwiejnym nieco krokiem wyszedł na pokryty śniegiem podjazd i obrzucił taksującym spojrzeniem budynek. Chuchnął i ruszył w tylko sobie wiadomym kierunku.
Rudera płonęła.

Dragon tales

Powiadają, że kot Schrödingera jest w połowie martwy, a w połowie żywy. Kot Filemon był z całą pewnością żywy. W stu procentach. Nie interesowało go gdybanie, nie lubił filozofii, wróżbiarstwa i liczb urojonych. Prawdę mówiąc, w ogóle nie lubił matematyki. I telemarketingu. A dyskutować zwykł o tym, co mu się wcześniej unaoczniło. Albo, ewentualnie, unauszniło. Ot – jak to kot – skrajny empiryk. Tak więc: w cząstki elementarne nie wierzył, a prawa rozpadu traktował z przymrużeniem oka. Lewego, bo prawym obserwował właśnie maszerującą po kuchennej podłodze, jak zwykle o tej porze, mysz. Jedną.
Dla pewności spojrzał na drgającą już z niecierpliwości łapę i policzył na pazurach. Tak. Z całą pewnością jedną. Absolutnie nie dbając o to, że jego skryta obserwacja dla jednych stanowi akt kreacji, a dla innych (ultraekolodzy) wstęp do karygodnego aktu destrukcji, wystawił wspomnianą kończynę i umieścił ją na szlaku wędrówki szkodnika.
Mysz, nosząca dumne miano Assasin, pokazała mu język i błyskawicznie zawróciła do, obiecującego bezpieczne schronienie, ciemnego otworu norki. Na nieszczęście dla gryzonia Filemon nie był kaleką. Pazury drugiej łapy spadły mu na kark tuż przed zbawczą dziurą …

Vavamuffin - reggae, raggamuffin, dancehall.* - wybełkotał zlośliwy gnom.

Złe słowa zawisły w powietrzu, spowalniając upływ czasu i tempo myśli. Szybkość przemian chemicznych spadła, pomimo subiektywnie odczuwanego wzrostu temperatury. W organizmach ludzkich i zwierzęcych dał się zauważyć tzw. zespół leniwej krwinki - opisywany przez spleśniałe podręczniki jako swoisty dla rejonów przesyconych magią.
TrzyKawki zaparł się w sobie i przebrnął formujące się mu na drodze skupiska asocjujących cząsteczek tlenu, azotu i pozostałych, mniej docenianych i mających tego świadomość gazów. Wszystkie jednorodne, osiągające gęstość rtęci i pełne nadziei na rewolucyjne zmiany. Stanął w epicentrum czaru, łowiąc kątem oka wpadające przez okno, odległe spojrzenie mocno poirytowanej już Entropii.

- Valve, recte! Randomize! Kill tę sektę! - wywrzeszczał kontrzaklęcie.

Oddychanie stało się nieco łatwiejsze. Zrobił jeszcze krok i spojrzał w błyszczące cynizmem oczy niewielkiego barda.

- To tak się zabawiamy? - Spytał słodko.

Szykowała się rozróba.

TrzyKawki [ smok trojański ]

[...]

"Jak w fermentacyjnym baniaku oczyszczalni ścieków, pieni się to wszystko i bulgocąc wyrzyguje smród ..." Piękne to, Szanowny Panie Widzący. Urzekające wręcz. I, jak rozumiem, oparte na jakimś doświadczeniu, a nie tylko bogatej wyobraźni. Rad bym przeto poczytać, jaka to oczyszczalnia ścieków wywarła na Was tak kolosalne wrażenie.

Widzący [ Senator ]

Jak byś Pan zgadł, Panie TrzyKawki. W swoim nędznym życiu Widzący miał i taki (niekrótki zresztą) epizod.
Pracowałem w oczyszczalni ścieków jako fizyczny robotnik, zresztą przewrotne życie spowodowało że oczyszczalnię ścieków projektowałem i budowałem. Ale wracając do tematu, dzierżyłem wówczas dumny tytuł "aparatowy oczyszczalni ścieków" a pracę swą traktowałem nad wyraz poważnie i obowiązki swe wypełniałem solennie.
Reaktorów, mieszalników i pomp wszelakich był ci tam bezlik, rurociągi kłębiły się kilometrami a potworne paszcze wentylacji wisiały co kawałek.
Ale to wszystko nic, kwintesencją całości wraz z orkiestralną wręcz skalą był smród. Od małych smrodków przez smrody i smrodasy, mijając po drodze krzepkie wysmrody i niespodziewane zasmrody aż po smrody właściwe. Tak, tak, po takie Smrody które powinny być pisane z dużej litery, bo to nie były zwykłe smrody, to były Smrody. Napęczniałe jadem, skażone głębią rozkładu i dotknięte ciemną mocą redukcji. Smrody co odbierają zdrowie a czasami życie, Smrody co z mocarnych mężów czyniły rozpłakane w panicznej ucieczce dzieci. Smrody upasione w wielkich baniakach, dojrzałe dodatkami i wściekłe od ciągłego mieszania. Jadowite i podstępnie czychające na najmniejsze potknięcie nadzorcy żeby go powalić lub chociaż sponiewierać. To nie było miejsce dla nieostrożnego czy nieuważnego śmiałka, jak się taki trafił to nie zagrzał stołka, wiał ino się kurzyło.

Tak było Szanowny Panie TrzyKawki i mam na to żyjących świadków.

TrzyKawki [ smok trojański ]

Wizja Smrodu nad smrodami poraziła TrzyKawki. Owego Smrodu, który, będąc jeszcze smrodkiem zaledwie, brał swój początek w wewnętrznych instalacjach kanalizacyjnych, przybierał na sile w miejskiej sieci, gdzie dla jego wygody budowano kanały przełazowe, aby mógł swobodnie się przecisnąć. Karmiony dopływami z przetwórni spożywczych rósł, stając się poważnym i ufnym w swą moc, złośliwym smrodem komunalno-przemysłowym, a w kolektorach i głównym zbieraczu potężniał na tyle, że mógł już prawie zatrzymywać się na kracie i sedymentować w osadniku wstępnym oczyszczalni. W części biologicznej, w KOCz-u, przyginano mu nieco potężny kark, ale tylko po to, aby potem,
w wydzielonej komorze fermentacyjnej mógł osiągnąć swoje apogeum, przybierając gargantuiczną postać Supersmrodu, pełnej siarkowodoru, amoniaku i merkaptanów Bestii. Już nie złośliwego, męczącego i niebezpiecznego, ale możliwego do uniknięcia zjawiska, a oszalałego i wszechmocnego, pokonującego wszelkie zabezpieczenia żywiołu.
- Fe! - wstrząsnął łbem Trzykawki i zmarszczył pysk. Rysujący się mu przed chwilą przed ślepiami obraz sprawił, że poczuł wręcz namacalny dotyk tematu rozmyślań i natychmiastową potrzebę kąpieli. W drodze do łazienki uświadomił sobie, że właściwie nie otrzymał odpowiedzi na swoje pytanie.
- Cóż ... widocznie na samo wspomnienie Widzącemu oczy łzawią - mruknął filozoficznie i zatrzasnął dokładnie drzwi, jakby bojąc się, aby do tej świątyni jego samotności nie przeniknął któryś z oskarżanych o niedyspozycję jego rozmówcy miazmatów i dbając, by ołtarz ablucji pozostał nieskalany

Christian MacLehooteck przechadzał się po pokładzie okazałego wycieczkowca nieśpiesznie pociągając z piersiówki. Poranna bryza, która chłodziła jego czerwone policzki, wprawiała również w łopot materiał kiltu, ukazując chwilami fragmenty nagiej i przerażającej prawdy. (Bo jakkolwiek mędrcy jego kraju już dawno stwierdzili, że nie wszystko złoto, co się świeci 1 , a MacLehooteck był prostym pracownikiem administracyjnym tartaku i nie posiadał zdolności króla Midasa, widywany momentami blask podobno miał swoje uzasadnienie - twierdziły tak wszystkie przesłuchiwane na okoliczność włóczęgostwa Kapturki i żona gajowego ² ).
Gdy miesiąc temu najbliżsi współpracownicy, z twarzami obleczonymi w uśmiechy i oczyma pełnymi niekłamanej satysfakcji ³ wręczali mu bilet na ten rejs (na który podobno złożyła się cała załoga firmy) w myślach pogratulował sobie posiadania natury przyjacielskiej – łagodnej
4) , szczerej, otwartej, towarzyskiej i skłonnej do niewinnych żartów. Teraz właśnie też uśmiechał się na wspomnienie owocnych, obfitujących w miłe chwile lat, spędzonych w swoich rodzinnych stronach, gdy jego uwagę przykuł pewien niepokojący szczegół – na trawersie statku znajdowała się mała łódź, która zbliżała się do nich z olbrzymią prędkością.
- Piraci! – wykrzyknął MacLehooteck, po czym uśmiechnął się szeroko, bo ulotka mętnie wspominała coś na temat „niespodzianek i niekonwencjonalnych atrakcji” czekających turystów w trakcie wycieczki.
Nie, to nie byli piraci. Sprawa była znacznie groźniejsza. Chwilę wcześniej bowiem kapitan statku powziął decyzję o dokonaniu korekty kursu i właśnie w tej chwili zaczęli skręcać. W stronę nadpływającej łodzi….


                                                                                       
* * *
    ¹ (w oryginale brzmiało to dosadniej i było bliższe poruszonego przez rzeczony wiatr tematu, jednakowoż - ze względu na swoją obrzydliwość fonetyczną oraz mając na uwadze wrażliwość czytelniczek - posłużymy się przekładem)

    ² (Potwierdzenia podobno można by było również szukać u kilku saren, wiewiórek i starego łosia, którego po pijanemu MacLehooteck pomylił z Hernem)

    ³ (Rejon Karaibów obfituje w gwałtowne sztormy, słynie z działalności piratów i handlarzy narkotyków, jak również innych – tajemniczych zaginięć jednostek pływających, a właśnie zaczynała się pora huraganów)

    4 (Pogłoski jakoby nieco zbyt gadatliwa kobiecina pracująca z MacLehootkiem zginęła wskutek kilkakrotnego uderzenia tępym przedmiotem w potylicę to oszczerstwo, było to ewidentne samobójstwo, a znalezione w pokoju szczątki krzesła nie miały z tym incydentem żadnego związku i zostały odrzucone przez sąd jako dowód w sprawie.
 

                                                                                         * * *

Huk zderzających się jednostek, odgłosy dartych blach i trzask pękającego tworzywa ogłuszyły MacLehootka. Spowodowana szokiem ostrość widzenia pozwoliła mu na rozpoznanie kilku kobiecych postaci zajmujących pokład łodzi i energicznie do niego machających, po czym ogarnęła go zielona toń.
- Nie trzeba było zgłaszać swojej kandydatury do tego konkursu – pomyślał ponuro i, zrezygnowany, przygotował się, by godnie pożegnać się ze światem.
Nie tonął jednak – coś, co, nie zdając sobie z tego sprawy, kurczowo ściskał w dłoniach, ciągnęło go w górę. Kolejny raz jego nieoceniona, pięciolitrowa piersiówka, tym razem pusta, ocaliła mu życie. Wypłynął na powierzchnię i rozejrzał się. Nic. Na falach nie było śladu po katastrofie. Jak okiem sięgnąć byli sami – on i jego nieoceniona butelka.

                               * * *
MacLehooteck miał się całkiem nieźle. Wprawdzie wysepka, na którą zdryfował niesiony prądem była niewielka i brak było na niej podstawowych zdobyczy cywilizacji, a na dodatek w otaczających ją wodach roiło się od rekinów, ale panujące na niej spokój i cisza oraz fantastyczny klimat wynagradzały mu to stukrotnie. Zajmował cały metraż chaty z palmowych liści, kolonie ptactwa i okoliczne wody zapewniały mu pożywienie. Ze skóry wyrzuconej na brzeg krowy morskiej i patyków zrobił sobie doskonałe dudy, a z mleczka kokosowego pędził wyborne malibu. Na rekiny mógłby ostatecznie, wykorzystując wiszący mu u pasa nóż, polować, ale te były nad wyraz czułe na zapachy i chwilę po jego wejściu do oceanu akwen pustoszał. Wieczorami pociągał, grał i zawodził szkockie pieśni, myląc szlaki delfinom i powodując kolizje latających ryb. We dnie rozrywkę zapewniał mu zasilany bateriami słonecznymi palmtop, który na szczęście nie zamókł, przechowywany w sporanie przy pasie. Właśnie sprawdzał wyniki Wimbledonu i szkockich zapasów, gdy usłyszał, że dotychczasowy spokojny dźwięk fal przyboju przybrał na sile. Spojrzał na brzeg. Z wody, uśmiechając się błogo, wychodziła kobieta. Za nią … druga. I trzecia. W sumie pięć, a twarze ich jakby znajome i przypominające niedawną katastrofę…
- Nie?! – jęknął zrozpaczony i rzucił się do wody. Jego zahartowane stopy uderzały z takim impetem, że ciecz osiągała pozorną twardość betonu i zapewniła rozwinięcie prędkości, która, w innych okolicznościach, przyniosłaby mu olimpijskie laury. Nieznany, majaczący zaledwie dotychczas na horyzoncie ląd rósł w oczach.